Thamel zna każdy turysta


Każdy kto choć raz był w Katmandu, zna dzielnicę Thamel

To tu przed każdą wyprawą mieszkają ci, którzy przyjechali do Nepalu zdobywać Himalaje; to tu wynajmują pokoje ci, których skusiły nepalskie zabytki, historia, sława Bhaktapur czy Patan; to tu nocują, zaraz po przybyciu i tuż przed wylotem, turyści pielgrzymi, szukający prawdy o sobie i świecie w buddyjskich klasztorach rozsianych na zboczach Himalajów. 




Tu znajduje się większość hoteli i gasthausów. Tu można dobrze zjeść, kupić pamiątki i całe wyposażenie niezbędne do trekingu.


Dzielnica Thamel to bez wątpienia turystyczne centrum Katmandu.

My też mieszkamy tutaj i właśnie dotarliśmy do naszego hotelu. 

Po krótkim odpoczynku i odświeżeniu się po podróży zwiedzanie zaczynamy od solidnego posiłku. Wchodzimy do najbliższej restauracji, w naszym hotelu nie ma bowiem kuchni i możemy liczyć jedynie na proste śniadania. 

Wolne stoliki znajdujemy tylko na dworze ale na szczęście nie jest już chłodno, słońce zdążyło nagrzać powietrze i jest około 20 stopni Celsjusza. Siadamy i od razu zamawiam “ginger lemon”. Bardzo odpowiada mi ta rozgrzewająca siła gorącej wody z imbirem, cytryną i dużą ilością miodu. Potem wybierając danie główne długo nie mogę się zdecydować czy chcę zgodnie z polskim czasem zjeść śniadanie, obiad (w Katmandu zbliża się 14) czy może jednak kolację, bo jestem tak senna i zmęczona, że najchętniej poszłabym od razu spać. Mam jat lag, ciężko mi podejmować decyzje, wszystko mnie denerwuje i czuję się skołowana różnicą czasu. Ostatecznie decyduję się na wegetariańskie curry, licząc że ostrość i siła hinduskich przypraw dodadzą mi tak potrzebnej energii. 

Po posiłku, w znacznie lepszym nastroju, inaczej już patrzę na świat. 



Syci i pełni nowej  energii wychodzimy z restauracji. Kierujemy  się w stronę placu Durbar. To historyczne serce Katmandu znajduje się około 20 minut stąd. Mamy do przejścia praktycznie cały Thamel. 

Z ciekawością zanurzam się w nowy, nieznany świat. 



Idziemy bardzo powoli, wąskimi uliczkami wypełnionymi szczelnie przez ludzi i przemieszczające się w różnych kierunkach motory i rowery. Mimo, że jest tu bardzo wąsko, czasem zdarzy się także jakiś samochód, który prawie ocierając się o ściany domów wolniutko przesuwa się z towarem do jakiegoś sklepu. 



Jednoślady są wszędzie, pojawiają się znikąd i zmuszają przechodniów do ustępowania im drogi. Nieustający dźwięk ich klaksonów skutecznie zakłóca moje myśli. Gdzie ja jestem? Gdzie ten upragniony spokój? duchowość? gdzie ta podroż wgłąb siebie? Tu przecież przejście kilkuset metrów jest nerwowym przeżyciem a dotarcie na druga stronę ulicy graniczy z cudem! Z podziwem patrzę na spokój mieszkańców, jak sprawnie przemieszczają się w tych warunkach, zajęci jak gdyby nigdy nic rozmową czy zakupami. 



Okoliczne sklepy oferują wszystko co potrzebne w domu: mięso, ryby, artykuły gospodarstwa domowego, odzież, obuwie. 








Mijamy uliczne stragany, malutkie, ciemne sklepiki,  niektóre tak brudne, że z niesmakiem patrzę na oferowane towary. Wszystko pokryte jest kurzem, który unosi się także w powietrzu, skutecznie wciska do nosa, oczu, uszu i chrzęści między zębami.






Na chwilę przystajemy. Czuję jak bardzo zmęczył mnie ten spacer. Podnoszę wzrok ku słońcu. Nad naszymi głowami powiewają liczne kolorowe flagi, frędzle, świecące ozdoby. 



Targane wiatrem wesoło odbijają promienie słoneczne i sprytnie ukrywają coś co wprawia nas w niemałe zdumienie. Wzdłuż ulic ciągnie się istna pajęczyna kabli elektrycznych, które zbiegając się na nielicznych słupach tworzą ogromne plątaniny, istne węzły gordyjskie. Patrzę z niedowierzaniem i chyba rozumiem ten zdarzający się tu ciągle jeszcze okresowy brak prądu.


Idziemy dalej. Tam gdzie uliczki są spokojniejsze z kurzu wyłaniają się kolorowe sklepy a senni sprzedawcy siedzą i wygrzewają się na słońcu. 






Tuż obok na siodełkach swych rowerów handlarze wieszają ogromne kosze, z których sprzedają owoce.





 Na skrzyżowaniach ulic, gdzie jest trochę więcej miejsca sprzedawcy wystawiają swój towar wprost na ziemi. Sprzedają warzywa, owoce, jakąś zieleninę. 







Kobiety siedzą w kucki i nawlekają wielkie pomarańczowe kwiaty na długie sznury tworząc swoiste ozdoby, które później wierni zostawiają w świątyniach lub w przydrożnych ołtarzach.  





Dochodzimy do kolorowej, hinduistycznej świątyni. Tłoczno tu. W środku i przed wejściem jest sporo wiernych, między nimi stoją chudzi, brodaci święci a na ziemi siedzą żebracy.  




Na pobliskim murku ktoś wprost z wielkiego gara wydaje gęstą, parującą strawę. Nie mam pojęcia co to jest. Chętnych jednak nie brakuje, stoją w długiej kolejce, która sprawnie krok za krokiem posuwa się do przodu. Przypominam sobie gdzieś wcześniej przeczytane zdanie “Tu nikt nie umiera z głodu.” Każda restauracja zawsze podobno nakarmi każdego żebraka. Nepalczycy niezależnie od wyznawanej religii szanują wszystkich ludzi a żebracy, stanowią tu odrębną grupę społeczną. Spotkanie z nimi to podobno "doskonała okazja dla każdego Nepalczyka do praktykowania szczodrobliwości".



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...