W Patan ulicami spaceruje czas


W Patan czas się zatrzymał… Nie, nie zatrzymał się. Idzie, tylko znacznie wolniej, nieustannie przeplatając wczoraj z dziś próbuje zmylić turystów. Krąży za nimi po wąskich uliczkach, spaceruje po średniowiecznym bruku, wciska się do sklepików, zagląda do rzemieślniczych warsztatów a pod koniec dnia przysiada obok mnicha w buddyjskiej świątyni i jeszcze raz próbuje zaskoczyć.

Coś mi się wydaj, że podąża i za nami…


Wprost z Durbar Squer wchodzimy na niewielki plac, gdzie turyści mieszają się z codziennością miasta. Zaczepiają nas uliczni handlarze, jest ich tu sporo, znacznie więcej niż na placu królewskim. Kolorowe kobiety z czerwoną kropką na czole, w szerokich spodniach i wzorzystych szalach niestrudzenie dźwigają naręcza korali. 




Jak spod ziemi wyrasta przed nami sprzedawca maści tygrysiej, który jeszcze chwilę wcześniej chodził za nami po całym Durbar Squer. Nie daje za wygraną. Jest miły i w końcu ulegam, kupuję maść idealną na wszystko, tylko po co?


Z pobliskiej szkoły wybiegają uczniowie. Ubrani w jednakowe brązowe mundurki rozpraszają się po placu. Zajęci sobą, śmieją się, gonią, popychają. Dziewczynki grają w gumę, zupełnie jak my kiedyś w szkole na przewie. Próbuję podpatrzeć czy gra wygląda tak samo. Chętnie bym z nimi poskakała. Przerwa jest jednak krótka, choć niezwykle intensywna i głośna. Radosne uczniowskie krzyki przez tych kilka minut wirują w dzikim tańcu nad naszymi głowami a potem obijają się echem o stare mury miasta. Gdy nadchodzi czas grzecznie wracają do szkoły.



Tymczasem my wchodzimy w wąskie uliczki miasta. Znacznie tu ciszej i spokojniej. Nie ma samochodów, czasem tylko przemknie jakiś motor czy rower, niewielu też jest przechodniów. Mijamy dwoje starszych ludzi cudownie wtopionych w otoczenie. Są tak szczerze niewspółcześni, że wydaje się jakby trwali tu od zawsze jako świadectwo minionych lat. Czas ich omija. Patrzę poruszona, ich życie zwyczajne jest dla mnie tak odlegle i tak niezwyczajne. 


Jest już południe. Nad nami bezchmurne niebo. Kamienny bruk schłodzony nocą szybko nagrzewa się w ostrych promieniach słońca. Idę wzdłuż ciemnej strony ulicy, korzystam z cienia i przyjemnego chłodu starych murów. Towarzyszy mi znajoma czerwona cegła, rzeźbione okna, ażurowe okiennice, bogato zdobione drzwi. 


Może nie wszystko wygląda tu tak pięknie jak na placu królewskim. Nieubłagany czas zostawił swe ślady, a niedawne trzęsienie ziemi w wielu miejscach pogorszyło stan budynków. Stoją teraz niepewnie wsparte o drewniane podpory. Tu i ówdzie przydałby się natychmiastowy remont, pieniędzy starcza jednak tylko na najważniejsze zabytki. 



A przecież kiedyś dawno temu wszystkie domy w mieście budowali ci sami rzemieślnicy, z tą samą starannością i kunsztem. Może do dziś mieszkają tu gdzieś ich potomkowie?


A życie toczy się dalej, powoli, normalnie, zdaje się niezmiennie od lat. Mijamy malutkie sklepiki. Jest tu jakaś piekarnia, dalej sklep z owocami, pamiątki, ubrania.



Ktoś robi zakupy, ktoś coś gotuje, ktoś inny zajmuje się małym dzieckiem. Zadziwia mnie tutejszy zwyczaj malowania dzieciom czarnej kreski pod okiem i to jak mi się wydaje zarówno dziewczynkom jak i chłopcom. Próbuję zapytać o co chodzi matkę uroczej dziewczynki ale zupełnie nie możemy się dogadać. 


Kawałek dalej grupka mężczyzn przyjaźnie gawędzi na ulicy, jeden z nich szyje coś na leciwej maszynie do szycia. Jej głośny, rytmiczny stukot wypełnia przestrzeń ulicy a panowie zajęci sobą zupełnie nie zdają sobie sprawy z łaskawości tej chwili, gdy czas mija im tak powoli i przyjemnie.


W malutkim zakładzie rzemieślniczym, który częściowo mieści się na ulicy, młody mężczyzna przy pomocy licznych dłut i młotka cierpliwie odtwarza w beli drewna wzór wyrysowany na kartce. Przez chwilę patrzę na ruchy jego rąk, spokojne, powtarzalne, za każdym razem wykonywane z precyzyjnym wyczuciem miejsca, siły uderzenia i kąta nachylenia dłuta. Ta sama metoda, ten sam schemat zdobień,  może i dłuta te same od lat, niezmiennie.



Między starymi domami wciśnięte są  nowe zabudowania. Nie wszystkie są ładne, lepiej żeby nie przetrwały wieków, bo zapewne nie wystawiłyby naszym czasom dobrego świadectwa. Wyglądają na wielką prowizorkę, choć być może nie są tylko należycie wykończone. 


 Wielką prowizorką wydaje się również być tutejsza sieć elektryczna. Kable zwisają bezładnie ze ścian budynków i nad głowami przechodniów tworzą swoistą  pajęczynę a potem zamieniają słupy energetyczne w niezrozumiałą plątaninę przewodów. Nie wygląda to dobrze i mam wątpliwości czy jest bezpieczne.


Gdzieś w dali, na końcu ulicy poznaję kształty hinduskiej pagody. Jej trójstopniowy, połyskujący w słońcu dach góruje nad budynkami miasta. Tuż za rogiem mijam starą kamienną kapliczkę. Mieszka w niej zapewne jakieś bóstwo, palą się świeczki, nad wejściem powiewają girlandy świeżych pomarańczowych kwiatów. Ktoś tu przed chwilą był, zostawił swoją modlitwę, ktoś ciągle jeszcze jest i za chwilę znowu ktoś przyjdzie. Ludzie przychodzą tu od lat, tak samo ufni, spragnieni świętości, przystają w ciszy własnych myśli i zostawiają to co najcenniejsze, swój czas... 


Dochodzimy do Złotej Świątyni (Golden Temple). Niewidoczna z ulicy, ukryta wśród średniowiecznej zabudowy starego miasta, otoczona murem skrywa prawdziwy skarb. To najświętsze miejsce dla wszystkich buddystów w Patan. Do środka wchodzę wąskim przejściem, ograniczonym przez dwie, niewielkie bramy. Strzegą je posągi Siwy i Wisznu oraz dwa kamienne lwy. 



Na niewielkim dziedzińcu, na jego środku znajduje się złocona pagoda a niej złota stupa. Pilnują jej liczne tu słonie, małpy, postaci nieznanych mi bogów, jakieś stwory, demony, bóstwa. Patrzę na to swoiste bogactwo zgromadzone na tak niewielkiej przestrzeni i czuję jak otacza mnie zupełnie obcy świat. Mam mieszane uczucia, zaciekawienie przeplatam w myślach z niepokojem niezrozumienia. 









Uspokajam się gdy katem oka dostrzegam znajomą mi  postać wielorękiej bogini i ołtarze z posągami Buddy. 


Potem podchodzę do ściany młynków modlitewnych. Idę bardzo powoli i wyciągnięta dłonią delikatnie wprawiam je w ruch. 


Uwielbiam ten dźwięk i wirujące wokół powietrze. Czuję jak dobre słowa ukrytej mantry wysyłam wprost do nieba. 


Podnoszę wzrok i widzę powiewające flagi modlitewne, one także uczestniczą w tej modlitwie. Na chwilę zapominam o całym świecie i wcale nie dziwi mnie znudzony mnich czytający gazetę. Na stronie tytułowej widzę wyraźnie dzisiejszą datę. Mamy rok 2073.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...