Prambanam a potem pociągiem i samochodem przez Jawę.


Jest zupełnie ciemno, miasto jeszcze śpi. Wczoraj tak tłoczne dziś wydaje się bezludne, opuszczone przez ludzi, zwierzęta, motory i samochody. Do wschodu słońca zostały jeszcze dwie godziny. Idziemy w milczeniu, stukot kół naszych walizek odbija się echem między ciasnymi zabudowaniami wąskich uliczek starej dzielnicy Yogyakarty.


- Do dworca stąd niedaleko - mówi nasz przewodnik gdy opuszczamy hotel - Nie ma sensu zamawiać taksówki, zrobimy sobie mały spacer.

15 minut później jesteśmy już na dworcu. To chyba jedyne miejsce w okolicy gdzie jeszcze albo już po cichutku tętni życie. Ktoś zamiata ulicę, polewa wodą chodniki, gdzieś obok sprzedawca rozkłada swój sklep na wózku.


W okienku informacyjnym senna młoda kobieta wskazuje nam właściwy peron. Na peronie czekając na pociąg kupuję duży kubek kawy i malutkie ciasteczko. Po kilku łykach już mi lepiej, inaczej patrzę, inaczej myślę. Nadal jednak stoimy w milczeniu, każdy z nas schowany jeszcze w swoim własnym świecie.

- Surabaya, ładna nazwa - W myślach nucę sobie piosenkę. Pamiętam tylko refren, choć kiedyś z pewnością śpiewałam i zwrotki.
Surabaya Johnny czemu wciąż ranisz mnie
Surabaya Johnny Boże a ja tak kocham cię
Surabaya Johnny czemu jest mi tak źle
Ty nie masz serca Johnny a ja tak kocham cię.

Wreszcie wsiadamy do pociągu. Jedziemy do Surabaya, portu przy północno-zachodnim wybrzeżu wyspy. Stamtąd już niedaleko do wulkanu Bromo. Ta podróż zajmie nam cały dzień.


Jedziemy pierwszą klasą. Pociąg bardzo przypomina nasz skład IC. Siadam przy oknie. Gdy ruszamy zaczyna świtać, powoli wstaje nowy dzień, miasto budzi się do życia.

- Żegnaj Yogyacarta. Jak będę cię wspominać? Chyba niestety różnie… - ze smutkiem myślę o wczorajszym dniu. Jego koniec nie był dla nas zbyt szczęśliwy, choć….słońce zachodziło nam w wyjątkowych okolicznościach...


Byliśmy w świątyni Prambanam, tzn prawie byliśmy. Znowu mimo zakupionych wcześniej biletów nie mogliśmy wejść do środka.
- Za godzinę zacznie robić się  ciemno i nikogo już nie wpuszczamy…. za późno! Przyjdzie jutro - słyszę głos strażnika i skądś to dobrze znam. Wiem już, że nie mamy żadnych szans.

Z żalem patrzę przez ogromną bramę na majestatyczną budowlę i spacerujących ludzi. Z daleka Świątynia Prambanam rzeczywiście wygląda jak ogromne kamienne lotnisko na którym ktoś poustawiał różnej wielkości rakiety kosmiczne. Tylko patrzeć, jak za chwilę wystartują w niebo….


Świątynię tworzą trzy główne wieże, poświęcone Bogom Sziwie, Wisznu i Brahmie. Ustawione są w rzędzie, jedna za drugą. Z miejsca, w którym stoimy widać właściwie tylko jedną. Dookoła nich wybudowano liczne mniejsze wieże. Obecnie jest ich 16 ale czytałam, że kiedyś wszystkich było aż 240. Nie wiem czy to możliwe, ale budowla musiała wtedy robić niesamowite wrażenie.

Świątynia Prambanam jest świątynią hinduistyczną. Jest równie dobrze znana na świecie jak położona zaledwie 50 km stąd buddyjska świątynia Borobodur.  Kiedyś były tu obok siebie dwa różne królestwa: buddyjskie i hinduistyczne. Ich mieszkańcy żyli w zgodzie.


Obie świątynie powstawały mniej więcej w tym samym czasie i obydwie spotkał ten sam los. Prawdopodobnie w X wieku zostały nagle opuszczone i zapomniane. Uważa się, że mogło się to stać za sprawą wybuchu pobliskiego wulkanu Merapi. Przysypane popiołem wulkanicznym i ziemią, porosły dżunglą. Dopiero w XIX wieku przypomniano o nich światu, a w drugiej połowie XX wieku zostały odrestaurowane i udostępnione zwiedzającym.



W pociągu serwują posiłek. Dziwne to azjatyckie śniadanie - ryż, kurczak, jakieś niezidentyfikowane warzywa i małe smażone rybki. Zjadam jednak ze smakiem i wypijam kolejny kubek kawy. Czas mija powoli. Próbuję pisać w Pamiętniczku ale za bardzo trzęsie. Patrzę w okno. Mijamy ciągnące się kilometrami pola ryżowe.


Ludzie pracują po kolana w wodzie. Widzę jak orzą pole, sadzą ryż - źdźbło obok źdźbła w równiutkich rzędach. Ktoś wyrywa chwasty, ktoś inny sypie nawóz. Wszystko właściwie robią ręcznie, żadnych maszyn, udogodnień.  W oddali dostrzegam malutkie murowane domki, meczety.

Czasem zatrzymujemy się w jakimś miasteczku, prawie zaglądam ludziom w okna. Sprzedawcy przynoszą owoce. Można na chwilkę wysiąść z pociągu i w sklepiku zakupić azjatyckie przekąski. Czas ciągle mija powoli…


Po ponad pięciu godzinach podróży docieramy do Surabaya. Od razu wsiadamy do czekającego na nas busika i ruszamy do Probolingo. Przed nami jeszcze dwie, trzy godziny drogi.

Jedziemy powoli, na drodze jest spory tłok. Ostatnie kilometry pniemy się stromo w górę. Krajobraz się zmienia. Słońce gdzieś na chwilę ginie przykryte ciężkimi chmurami. Początkowo myślimy, że będzie burza, później okazuje się, że to tylko bliskość i aktywność wulkanu Bromo zasłania słońce i niebo. Mijamy pola kukurydzy, pomidorów, cebuli, kapusty, na małych krzaczkach widzę kolorowe papryczki.
- To takie nieazjatyckie widoki - myślę sobie - ale klimat jest tu przecież wyjątkowy. Jesteśmy w górach. Jest tu dużo chłodniej, mniej wilgotno a ziemia powulkaniczna jest bardzo urodzajna.


W końcu jesteśmy na miejscu. Nasz hotelik jest malutki. Składa się z kilku niedużych domków, bardzo gustownie i stylowo urządzonych. Dookoła kwitną kwiaty. Jest ślicznie i temperatura powietrza bardzo przyjemna. Gdy zapada zmierzch robi się nawet dosyć chłodno.


Na kolację zamawiam zupę Bromo i Gado-gado. Zupa okazuje się rosołkiem ze wszystkimi rosnącymi tu warzywami, bez ryżu czy makaronu, za to z ziemniakami. Gado-gado to danie wegetariańskie, którego nie spróbowałam w Yogyakarcie. Po kolacji siedzimy na tarasie i pijemy piwo.
Od ulicznych sprzedawców kupuję sobie czapkę. Jutro zdobywamy wulkan Bromo. Mamy przygotować ciepłe ubrania, nawet rękawiczki! Ruszamy o 3 w nocy.

Wcześnie idziemy spać. Przed snem  piszę jeszcze w Pamiętniczku a potem z obawą myślę o tym, że wulkan jest wciąż aktywny. Ostatni wybuch był tu w 2004 roku. Mimo ostrzeżeń zginęły wtedy 2 osoby a na Probolingo posypały się kamienie i popiół…. cdn











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...