Zdobywamy wulkan Bromo


Jesteśmy na wysokości ponad  2 tys. metrów. Właśnie przywitaliśmy nowy dzień, obserwując jak wschodzi słońce nad wulkanem Bromo. Za chwilę pojedziemy pod sam stożek, wdrapiemy się na jego szczyt i zajrzymy w głąb ziemi. Jeszcze nie wiem jakie to uczucie… jeszcze nie wiem co mnie tam czeka…

Zanim to jednak nastąpi musimy odnaleźć nasz samochód. Nie jest to, jak się okazuje takie łatwe. Przyjechaliśmy tu ciemną nocą, a za dnia miasteczko wygląda zupełnie inaczej. Zanim odeszliśmy od auta kierowca prosił o zapamiętanie miejsca i numeru rejestracyjnego. Wszystko niby wiemy, ale naszego samochodu ciągle nie widać.


Jesteśmy zmarznięci mimo tony swetrów, polarów, czapek, szalikow i rękawiczek. Na rozgrzewkę kupujemy po kubku gorącej, słodkiej herbaty i zaprawiamy ją suto przywiezionym rumem. To skutecznie pomaga, rozgrzewa nasze ciała i umysły. Teraz już bez trudu odnajdujemy samochód.

Jedziemy ostro w dół. Docieramy do niewielkiego płaskowyżu, to kaldera starego wulkanu wypełniona piaskiem. Tu znajduje się stożek wulkanu Bromo. Jedziemy przez morze piasku. Samochody nie muszą już poruszać się gęsiego, jeden za drugim. Rozpoczyna się wyprzedzanie, omijanie, popisy kierowców. Nad autami wznoszą się  tumany kurzu. Chwilami widoczność spada prawie do zera, jedziemy jak w gęstej mgle.


Wreszcie docieramy do miejsca, które można nazwać parkingiem. Samochody ustawiane są w rzędach według kolejności przyjazdu. Pod sam wulkan obecnie nie można już dojechać. Mamy do przejścia jakieś 2-3 kilometry.


Razem z młodszym synem tę odległość pokonuję komfortowo i szybko siedząc w końskim siodle. Konik jest mały i dosyć powolny, ale mimo to skutecznie wyprzedzamy wszystkich piechurów. Na wzgórze, pod same schody prowadzące na szczyt wulkanu docieramy jako jedni z pierwszych.


Zanim dołączą do nas nasi współtowarzysze podróży rozglądam się po okolicy. W oddali widzę nasze samochody, świątynię którą mijaliśmy po drodze i tłum powoli przesuwających się ludzi. Nad tym wszystkim unosi się kurz i piach, tam gdzie więcej ludzi tam większy i gęściejszy. Krajobraz jest zaiste księżycowy. Wszystko szare, spowite jednostajną mgłą pyłu wulkanicznego, srebrzyście połyskujące w porannym słońcu. Jestem oczarowana, robię sporo zdjęć.




Mijamy kobietę sprzedającą napoje a obok niej sprzedawców kwiatów. Zatrzymuję się i chwilę z nimi rozmawiam. Sprzedają bukiety z tutejszych polnych roślin, przekonują żeby kupić, pomyśleć życzenie i wrzucić do krateru wulkanu. Na pewno się spełni.




Nie namyślam się długo, lubię wspierać miejscowych, wiem że to często ich jedyne źródło utrzymania. Bez większego namysłu zapłaciłam za konia, teraz też płacę za bukiet polnych kwiatów, kwiatów spod wulkanu Bromu. I nie chodzi mi tak bardzo o te życzenia, ale  bukiety są po prostu ładne. Już wiem, że kilka kwiatuszków trafi do mojego pamiętniczka.


Wreszcie jesteśmy wszyscy. Rozpoczynamy wspinaczkę na szczyt wulkanu. Mamy do przejścia ponad 250 schodów. Są strome, kamienne, z wydzielonym pasem dla tych co wchodzą i dla tych co schodzą.


Słońce grzeje coraz mocniej, skutecznie utrudnia nam wspinaczkę. Na szczycie pozbywam się kolejnych warstw ciepłego ubrania, cześć została już wcześniej w samochodzie, teraz reszta ląduje w plecaku.

- Nareszcie jestem tu! Stoję “oko w oko” z prawdziwym wulkanem! Wszystko tak jak chciałam! - myślę radośnie i z przyjemnością celebruję tę chwilę.

Ostrożnie zaglądam na dno krateru. Nic niestety nie widzę, jego wnętrze wypełnione jest gęstym dymem.


Wyraźnie czuję zapach siarki i dochodzi mnie dziwny dźwięk, jakby bulgot. To podobno odgłos przeciskającej się przez szczeliny skalne pary wodnej. Nie znam się na wulkanach ale moja wyobraźnia podpowiada mi coś zupełnie innego. Przed oczami staje mi obraz gotującej się lawy, jak w piekle….  Rozglądam się, czy nie zobaczę gdzieś diabła z widłami... Ludzie boją się takich miejsc. Niedaleko nas widzę ołtarzyk z figurką Ganeszy, obok liczne dary, zapalone kadzidełko, wszystko otulone warstwą pyłu wulkanicznego. Na wszelki wypadek lepiej udobruchać bóstwa, zapewnić sobie ochronę…


Kiedy wracamy do samochodu, słońce świeci już bardzo ostro. Jest naprawdę gorąco. Wszystkie ciepłe ubrania niosę w plecaku a z chustki, którą miałam na szyi zrobiłam sobie maseczkę zakrywającą usta i noc. Pył wulkaniczny mam wszędzie, w butach, w skarpetkach, w każdym zagięciu ubrania, we włosach, w ustach, pod powiekami…

i zabrałam też trochę do woreczka… do Pamiętniczka…



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...