Yogyakarta - wreszcie prawdziwa Azja!


Trzymam się grupy ale i tak ląduję sama na środku ulicy. Przejścia dla pieszych nic tu nie znaczą, a przechodzień jest najmniej ważnym uczestnikiem ruchu drogowego. Tu liczy się prawo silniejszego. Wszyscy używają klaksonów, kto głośniejszy ten ważniejszy. Czuję jak niewiele tu znaczę...

Samochody płyną nieprzerwanym strumieniem, motory i rowery omijają mnie ze wszystkich stron. Stoję jak skamieniała i boję się poruszyć. Podnoszę rękę, błagająco patrzę w oczy kierowcom. Na nikim nie robi to wrażenia, płyną dalej. A ja, samotna wyspa na środku szerokiej ulicy błagam o zlitowanie. W końcu zatrzymuje się autobus, chyba kierowca dostrzegł moje przerażenie. Rzucam mu dziękczynne spojrzenie  i bezpiecznie docieram na drugi brzeg.


Jestem zmęczona tym rozgardiaszem. Spacer ulicami Yogyakarty mnie wykończył, choć pierwsze wrażenie gdy tu dotarliśmy było jak najbardziej pozytywne.
- Wreszcie prawdziwa Azja - pomyślałam - Prawdziwe zapachy, smaki, gwar, tłok i jeden wielki chaos, w którym tylko tubylcy potrafią odnaleźć się idealnie.


Na ulicy ruch, pełno samochodów, motorów, rowerów, do tego liczne riksze, autobusy turystyczne, powozy konne. Na chodniku podobnie tłoczno. Jest już wieczór, słońce powoli zachodzi. Zrobiło się odrobinę chłodniej, więc wszyscy wylegli na ulicę. Wracają do domów, robią zakupy, załatwiają swoje sprawunki, korzystają z ulicznych kuchni.


Miasto znowu ożyło. Idziemy gęsiego w gęstej fali tubylców. Co chwilę wypatrujemy się nawzajem, bo co jakiś czas jesteśmy skutecznie rozdzielani. Między pieszymi przeciskają się riksze, powozy ciągnięte przez malutkie koniki, motory. Tu znowu działa prawo silniejszego i głośniejszego, co z tego że jesteśmy na chodniku?


Mijamy nie kończące się stragany, sklepy, wózki z ulicznym jedzeniem. Nagle skręcamy w wąską uliczkę i wąskimi schodami wchodzimy na pierwsze piętro. Trochę tu spokojniej, gwar ulicy zostawiamy za drzwiami. Jesteśmy w pracowni gdzie maluje się batiki. To część tutejszej tradycji. Patrzymy jak powstają, krok po kroku. Pracownik galerii objaśnia nam technikę. Można tu także kupić gotowe obrazy. Spokojnie oglądam wszystkie, jakoś nie spieszy mi się do powrotu na ulicę…


W końcu powoli wracamy do hotelu. Bez żalu opuszczam ruchliwe centrum. Wchodzimy w najstarszą część miasta, labirynt wąziutkich uliczek.

Tu gdzieś jest nasz hotel, w starym domu, wciśnięty między inne stare domy. Są tu mieszkania restauracje, sklepiki i inne hotele. Zabudowa jest bardzo ciasna, niska, domy są drewniane lub murowane. Uliczki są tak wąskie, że żaden samochód się tu nie zmieści, ale motory dają sobie świetnie radę.

Nasz hotel jest uroczy, to oaza spokoju, zielona wyspa z cudownym patio. Przed drzwiami do każdego pokoju, jest malutki stoliczek i foteliki. Tu jutro podadzą nam śniadanie a dziś delektujemy się zimnym piwem. Jest cicho i przyjemnie. Zanurzam się w miękkich poduszkach, przymykam oczy i słucham opowieści o Indonezji…


Ten kraj tworzą wyspy. Jest ich 17 tysięcy, zamieszkałych 7 tysięcy. My jesteśmy na Jawie. Jej nazwa pochodzi prawdopodobnie od nazwy uprawianego tu jęczmienia. Mieszka tu 130 mln ludzi a w całej Indonezji 237 mln ludzi. Pod względem liczby ludności kraj ten zajmuje 4-te miejsce na świecie, pod względem powierzchni 15-te. Indonezja jest bardzo przeludniona i łączący wiele różnych narodów. W latach 50-tych w ramach scalania państwa utworzono sztuczny język indonezyjski na bazie języka malajskiego z elementami języków 3 głównych grup etnicznych.  Flaga Indonezji jest prawie identyczna z flagą Polski, tylko kolory są ułożone odwrotnie, na górze jest czerwony. To ostatnia informacja jaka do mnie dociera, więcej nie jestem w stanie przyjąć.


Piwo przyjemnie szumi mi w głowie. Delektuję się spokojem i wieczornym ochłodzeniem. Oczami wyobraźni wracam do galerii z batikami. Nie wiem czy znajdę w sobie siłę, aby jeszcze dziś pójść na spektakl teatru cieni…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...