Jak żyją ludzie na Komodo i dlaczego mam tyle wątpliwości



Z daleka widzę niewielką osadę nad samym brzegiem morza. Otacza ją bujna tropikalna dżungla. Nad wodą, lasem i ludzkim życiem unoszą się delikatne mgły...

Podpływamy bliżej. Teraz rozpoznaję niewielkie, kolorowe domki. Prawie wszystkie zbudowane są na palach. Przez chwilę zastanawiam się czy to zmieniający się poziom wody i względy bezpieczeństwa czy ochrona przed dzikimi zwierzętami wymuszają taką zabudowę.


Na długim drewnianym pomoście czekają na nas dzieci.
- Skąd wiedzą, że płyniemy do nich? - myślę w pierwszym odruchu - A niby dokąd mielibyśmy płynąć? Tu nie ma przecież innej wioski...
Machają nam na powitanie, krzyczą coś jeden przez drugiego. Cała gromadka dzieciaków w różnym wieku, wszystkie wesołe i uśmiechnięte. Gdy wysiadamy od razu oferują nam zakup pamiątek: koraliki, drewniane ozdoby, wisiorki, breloczki. Jeden chłopiec trzyma za ogony całe stado drewnianych waranów. Podchodzę do niego, zaciekawiona figurkami. Chłopczyk nazywa się Rio i ma 9 lat. Nie pytając o zgodę obiecuje mi towarzystwo w czasie spaceru po wiosce.


Za wstęp na teren osady musimy zapłacić daninę. Wioska nie jest duża, ale spacer może nam zająć godzinę lub dłużej, informuje nas przewodnik. Mówi, że mieszkają tu dwie społeczności muzułmanie i wyznawcy hinduizmu, zarobkiem na turystach dzielą się sprawiedliwie. W jednym z budynków tuż obok przystani, załatwiamy formalności, oczywiście nie dostajemy żadnych biletów, wszystko chyba jest umowne i nieoficjalne.


Wchodzimy do wioski. Z bliska domy nie wyglądają tak ładnie jak z daleka. Wszystko zbudowane jest z blachy falistej, pomalowanej byle jak resztkami farby. Zastanawiam się jak w upale ludzie wytrzymują w takim blaszanym pomieszczeniu? Choć właściwie, całe życie rodzinne i towarzyskie toczy się tutaj głównie na dworze. Domy chronią przed nocą i deszczem.


Wioska wygląda biednie. Wiele tu prowizorki, krzywych ścian, rozlatujących się zabudowań. Dookoła domów klepisko, dzieci biegają w tumanach kurzu, gdzieniegdzie rośnie jakiś kwiat, wzrok przyciąga kolorowa bugenwilla. Z pobliskiego domostwa dochodzi mnie zapach gotowanego posiłku, pachnie curry. Gdzieś obok płacze małe dziecko, na podwórku pod domem ktoś naprawia zepsute ogrodzenie. Rytmiczny stukot młota zagłusza wszystko. Po ścieżce, którą idziemy biegają brudne kozy, na schodach wygrzewa się kot.


Cały czas towarzyszą nam dzieci. Rozrabiają, śmieją się, śpiewają nam piosenki, pozują do zdjęć. Jesteśmy chyba dla nich niezłą atrakcją, urozmaiceniem dnia i pewnie realną szansą na zarobek. Są z nami i cały czas przypominają o swojej ofercie.


Z prawdziwą przyjemnością rozmawiam z Rio, chłopcem niosącym drewniane warany. Jest inteligentny, grzeczny, całkiem dobrze mówi po angielsku, polubiłam go… Prowadzi mnie pod swój dom, tu poznaję jego dziadka. To on z drewna struga pamiątkowe jaszczurki. Biorę jedną do ręki. Pod palcami czuję pieczołowicie wyrzeźbione łuski i kolce. Artysta zadbał o każdy szczegół, łapki zwierzęcia wykończone są ostrymi pazurkami, oczy otwarte, niewielka głowa osadzona na masywnej szyi, ogon ciągnie się po ziemi. Waran wygląda jak prawdziwy a chłopiec po raz kolejny namawia do zakupu.


Przez wioskę prowadzi nas tutejszy przewodnik. Na koniec spaceru niby przypadkiem zahacza o dom gdzie mieszka chory chłopiec. Ma może dwa latka i skórę na obu nóżkach zniszczoną przez wielkie blizny oparzeniowe. Nie może chodzić, podobno rodziców nie stać na podróże do lekarza.... Bez słowa zostawiamy pieniądze. Nie chcę na to patrzeć, nie zagłębiam się w szczegóły, prześladuje mnie myśl, że wioska zarabia na cudzym nieszczęściu i być może nikomu nie zależy na leczeniu tego dziecka…


Na zakończenie kupuję od Rio drewnianego warana, moi synowie kupują drobne upominki dla swoich przyjaciół. Gdy wsiadamy na statek dzieci żegnają się z nami, śpiewają piosenkę, w której bez trudu rozpoznaję słowo Indonezja.
- Mali patrioci - myślę o nich z uśmiechem

Odpływamy powoli. Wioska niknie mi w oczach, w sercu mam mieszane uczucia, czy ten rodzaj zwiedzania ma sens, czy naprawdę pomogliśmy, czy raczej zaszkodziliśmy….

Powoli kończy się dzień, a nas czeka  jeszcze jedna atrakcja - kapitańska kolacja na bezludnej wyspie. Będzie się działo…




2 komentarze:

  1. Właście nigdy nie wiadomo, czy turystyka szkodzi, czy pomaga. I komu szkodzi, a komu pomaga? Pewnie dla tej wioski napływ zagranicznego kapitału jest zbawienny, szczególnie, że korzystają z niego wszyscy, a nie tylko najbogatsi...
    Myślę, że na twoje pytanie nie ma dobrej odpowiedzi, ale trzeba sobie to pytanie ciągle zadawać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda nie ma jednoznacznej odpowiedzi, warto jednek być uważnym. Problem w tym, że pytania stawiamy sobie często gdy jest już za późno i ciągle zastanawiam się czy choremu chłopcu to pomogliśmy czy niestety zaszkodziliśmy...

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...