Ponad 30 tysięcy kilometrów w 21 dni


Nasza podróż trwała 21 dni. Odwiedziliśmy 4 kraje: Malezję, Indonezję, Brunei i Singapur. Byliśmy  na wyspie Borneo, Jawa, Bali, Flores, Rinca i Komodo. Pokonaliśmy ponad 30 tysięcy kilometrów. Podróżowaliśmy pociągami, samolotami, autobusami,  metrem, taksówkami, promem, statkiem, małymi łodziami, konno i sporo kilometrów zrobiliśmy pieszo.  I to wszystko w 3 tygodnie! To była intensywna i niezwykle ekscytująca wyprawa.




Zaczęliśmy od Kuala Lumpur. Zobaczyliśmy bliźniacze wieże Petronas. Wjechaliśmy na mostek i taras widokowy na 86 pietrze. Na drugi dzień zwiedzaliśmy Jaskinie Batu z ogromnym złotym posągiem hinduistycznego boga. Pokonaliśmy tam 272 schody w ogromnym upale. W świątyni mnich namalował mi trzecie oko i zawiązał na nadgarstku czerwony sznureczek. Na koniec podróży zdjęłam go i wkleiłam do Pamiętniczka.


Później polecieliśmy na Borneo. To wyjątkowe bogactwo świata przyrody. Zobaczyliśmy tu wiele rzadkich zwierząt, między innymi słonie karłowate, nosale, orangutany, dzioborożce. Te ostatnie to duże ptaki z charakterystycznym dziobem, będące symbolem wyspy.


Nie zakwitła niestety raflezja i nie mogliśmy zobaczyć największy kwiat świata, co pachnie zepsutym mięsem i przyciąga muchy zamiast motyli. Byliśmy w Ośrodku Rehabilitacji Orangutanów w Sepilok. Ratują tu małe orangutany, sieroty znalezione w lesie, chore albo odebrane handlarzom dzikich zwierząt. Opiekują się nimi, leczą je i przystosowują do życia na wolności. W otaczających Sepilok lasach żyje ich ponad 2 tysiące.
Podziwialiśmy lasy deszczowe chodząc w koronach drzew po 11 metrowych platformach. Mimo że lasy deszczowe, nie padało ;)
Tu na Borneo dowiedziałam się jakim złem jest niekontrolowana wycinka drzew pod uprawy palmy olejowej. Teraz inaczej patrzę na popularne batoniki, które często zawierają własnie olej palmowy.
Mieszkaliśmy w Kota Kinabalu a życie i zwyczaje tubylców poznawaliśmy w wiosce Mari Mari. Tam na pamiątkę dostałam piękny tatuaż na rękę.


Promem popłynęliśmy do Brunei. To  czwarte najbogatsze państwo świata (ze względu na PKB na mieszkańca). Uroczy, malutki kraj gdzie władzę absolutną ma sułtan. Gdy tam byliśmy trwały właśnie miesięczne obchody jego urodzin. Zwiedzaliśmy meczety, wioskę na wodzie, pałac sułtana widzieliśmy tylko przez płot. Były prawdziwe azjatyckie smaki i ….zamaskowane drinki (tu nie ma alkoholu).


W Singapurze spędziliśmy bardzo intensywne dwa dni. Podziwialiśmy miasto w dzień i w nocy. Widzieliśmy wszystko co trzeba. Marina Bay Sands Hotel to swoista wizytówka miasta. Budynek składa się z trzech części połączonych ogromnym dachem w kształcie statku. Tam jest taras widokowy z którego oglądalismy miasto i morze. Byliśmy w Gardens by the Bay, podziwialiśmy tu niesamowite budynki i wiszące ogrody na ogromnych stelażach palmowych. Widzieliśmy pomnik Marlion’a. To symbol miasta, pół lew, pół ryba.


Nie na wszystko starczyło nam czasu. Część z nas zwiedzała ogród botaniczny z niesamowitym zbiorem orchidei a pozostali wybrali oceanarium na wyspie Sentosa.


Na Jawie poczuliśmy się jak w prawdziwej Azji, tu znaleźliśmy odpowiednie smaki, zapachy, atmosferę ulicy i klimat miasta. Mieszkaliśmy w Yogyacarcie, artystycznej stolicy Indonezji, w uroczym hoteliku ukrytym w labiryncie wąskich uliczek. Stąd było blisko do najważniejszych atrakcji turystycznych: świątyni Borobodur i Prambanam. Tą pierwszą, zwaną największą buddyjską świątynią świata, zwiedzaliśmy z uroczym przewodnikiem-buddystą. Tą drugą niestety nie udało nam się zwiedzić bo przyjechaliśmy za późno, podziwialiśmy ją zza płotu ale za to w świetle zachodzącego słońca. Był też teatr cieni, pałac wodny sułtana i oczywiście najdroższa kawa świata Kopi Luwak.


Później przemieściliśmy się pociągiem na północny-wschód wyspy. Tu zdobywaliśmy wulkan Bromo. Dwie noce spędziliśmy w górach. Trochę to inna Indonezja, chłodno (15-20 st Celsjusza) i nie tak wilgotno. Rosną tu pomidory, papryka, kapusta i inne znane nam warzywa. W restauracjach kuchnia też raczej mało egzotyczna i można kupić piwo! O 3 rano wyruszyliśmy samochodami terenowymi w góry. Jechaliśmy bardzo stromą drogą na wysokość 2 tys metrów. Tu czekaliśmy na wschód słońca. Zanim się pojawiło było bardzo zimno. Przydała się zakupiona czapeczka i zabrane z Polski rękawiczki. Powitanie dnia było niesamowitym przeżyciem, słońce wstawało tuż nad wulkanem Bromo.


Później zjechaliśmy w dół i dalej przez morze pyłu wulkanicznego. Ostatni etap, zanim stanęliśmy pod wulkanem, pokonaliśmy konno i pieszo. Na wulkan prowadziły kamienne schody, trochę wysiłku i już można było zajrzeć wgłąb ziemi, usłyszeć głos wulkanu i poczuć jak śmierdzi. Wróciliśmy do hotelu wprost na śniadanie, głodni, niezwykle brudni od pyłu wulkanicznego i bardzo szczęśliwi.


Na Bali poznaliśmy jeszcze inna Indonezję. Tu wyznaje się hinduizm balijski i to wszystko zmienia. Pełno tu świątyń, ołtarzy, ołtarzyków, bogów, bohaterów Ramajany, miejscowych duchów i duszków. Każda rodzina ma w domu swój własny ołtarz albo świątynię. Do codziennych obowiązków kobiet należy składanie ofiar dobrym i złym bogom i duchom. Jednym należy się podziękowanie, inne trzeba być może przebłagać i udobruchać. Koszyczki ofiarne są wszędzie nie tylko w świątyniach i na ołtarzach, także na ulicy, w sklepach, na schodach, samochodach. Zapach palących się kadzidełek unosi się dookoła a wieczorami kwitnąca plumeria wypełnia powietrze słodką wonią.


Mieszkaliśmy w Ubud , artystycznej stolicy wyspy. Tu z pokolenia na pokolenie przekazuje się sztukę malowania batików, obrazów, wyrobu biżuterii, rzeźbienia w kamieniu i drewnie. Właściciele hotelu, w którym mieszkaliśmy zajmowali się produkcja tradycyjnych instrumentów muzycznych.

Na Bali zwiedziliśmy wszystkie ważniejsze świątynie, widzieliśmy nie jedną ceremonię religijną i zabrakło nam czasu na plażowanie.


Prawdziwie odpoczęliśmy dopiero podczas 3 dniowego rejsu po spokojnych wodach Morza Flores. Były szanty, wschody i zachody słońca, wyspy, wysepki, zatoczki, rafa koralowa, nurkowanie, snorklowanie i oczywiście opalanie. Mieliśmy lokalnego kucharza i lodówkę pełną coli, wody piwa i wina. Było wesoło. Jedni spali w kajutach,  inni na dachu statku. Na wyspie Rinca i Komodo widziałam 7 z żyjących tu  5 tysięcy smoków.


Były też jelonki co nie boją się ludzi, niebo ciemne od ogromnych owocożernych nietoperzy a delfiny bawiły się z nami w chowanego. Na długo w pamięci pozostanie nam pewna bezludna wyspa z plażą, na której były muszle i muszelki w niezliczonych ilościach i wszelkich możliwych rozmiarach, także giganty wielkości malej umywalki. Niestety nie mam stamtąd żadnych zdjęć bo dopłynęliśmy tam wpław. Miało być ognisko i ryby a było sporo strachu gdy po zmroku nasz statek nagle zaczął cichcem odpływać wraz z załogą i całym naszym dobytkiem. Został nam tylko miejscowy przewodnik z bardzo dziwną miną. Jak już zapewne wiecie wszystko skończyło się dobrze i obiecana kolacja kapitańska odbyła się, tyle że na statku.


Żal było wracać….

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...