Jak Nowy Orlean świętuje Mardi Gras


Fiolet jako pierwszy rzuca się w oczu. Dosłownie siłą wdziera się pod powieki. Zostaje tam jakiś czas a potem zahacza o kilka szarych komórek i teraz, gdy zamakam oczy widzę już tylko fiolet. Gdy je otwieram to niewiele się zmienia. Jest tu i tam. Jest wszędzie dookoła, na płotach, balustradach, balkonach, na koszulkach, kapeluszach, transparentach, na sklepowych wystawach i półkach. Całe miasto mu sprzyja. 

Nie, nie jest jaskrawy ani rażący. I nie jest też sam. Zawsze w towarzystwie dwóch innych kolorów...

 To on tu rządzi. Jego głębia krzyczy. Jego powaga i nasycenie nie pozostawiają złudzeń. 

To zdecydowanie najmocniejszy kolor z całej trójki. Trójki kolorów Mardi Gras, które w styczniu i lutym oblekają miasto.


On, najbardziej klarowny, głęboki i mający najwięcej do powiedzenia reprezentuje równość i sprawiedliwość. Pozostałe dwa kolory w zasadzie są tylko tłem dla niego, pretekstem by go wzmocnić i usprawiedliwić. Złoty ze swoją mistyczną siłą dodaje mu blasku, trochę rozwesela, rozświetla, przybliża do serca i uświęca, a zielony… zielony dodaje mu życia, wiary w nieśmiertelność idei, w wieczne trwanie tego co prawe i słuszne, bo podczas Mardi Gras wszyscy są równi, biali i czarni, bogaci i biedni, młodzi i starzy. Wszyscy bawią się tak jak chcą, byle do końca karnawału. 

Takie są kolory i zasady tego swięta. Tak przywitał mnie Nowy Orlean. 



Właśnie mija nasz pierwszy dzień pobytu w tym mieście. Słońce powoli już zachodzi, a wieczór zapowiada się ciepły. To dobrze, bo mamy wielkie plany na dzisiaj. Idziemy w kierunku French Quarter, dzielnicy gdzie świętuje się najhuczniej. Tu chcemy zobaczyć słynną paradę Mardi Gras. Tu chcemy poczuć jak świętuje Nowy Orlean. 


Mijamy Canal Street, szeroką dwupasmową ulicę oddzielającą Dzielnicę Biznesową (CBD Central Business District) gdzie mieszkamy od zabytkowej French Quarter. Patrzę jak środkiem ulicy przejeżdża z charakterystycznym stukotem zabytkowy tramwaj. Pamiętam takie wagony z dzieciństwa; drewniane okna, niektóre z kolorowymi szybkami; twarde, drewniane ławki w środku i jeszcze metalowa korba jako kierownica. Taką korbą kierowca płynnymi ruchami kręcił w prawo lub w lewo, zwiększając lub zmniejszając prędkość wagonu, a ona wydawała z siebie charakterystyczne jęki. Tak to pamiętam… 

Uśmiecham się do siebie a potem wesoło macham do rozbawionych licealistek zmierzających zapewne na jakaś imprezę towarzyszącą paradzie. 



Powszechnym zwyczajem jest tu tzw balcony party, czyli wynajem restauracji z balkonami, z których można oglądać kolorową paradę i tłoczących się dookoła gapiów. 


Im bliżej Bourbon Street tym wyraźniej słyszę poruszające rytmy bluesa lub czule grane jazzowe standardy dobiegające z różnych barów i kawiarni. Dźwięki cichną to znów narastają, mieszają się ze sobą, wtapiają w odgłosy kroków i rozmowy przechodniów. Coraz więcej tu ludzi i robi się coraz ciekawiej. 





Mijam dziewczynę w krótkich spodenkach i wyzywających kabaretkach, ma fioletowe włosy, trochę dalej parę starszych ludzi przyozdobionych emblematami Mardi Gras, a tam w świetle latarni dwoje nastolatków poprawia swoje kostiumy. Za kogo oni się przebrali? 



Nie zauważam jak nieświadomie przyspieszam kroku… moje zaciekawienie miesza się z ekscytacją ulicy. Powoli wciąga mnie klimat nowoorleańskiego świętowania… 

Zwyczaj obchodzenia Mardi Gras (dosłownie tłusty wtorek) przywieźli do Luisiany na początku XVIII wieku francuscy osadnicy. Początkowo były to elitarne bale maskowe, organizowane na koniec karnawału na wzór tych odbywających się w Wenecji i Rzymie, ale tu w Nowym Orleanie święto dosyć szybko zmieniło się i przybrało swój specyficzny, lokalny charakter nawiązujący do kultury i tradycji mieszkającej tu ludności.


Dziś nowoorleański Mardi Gras jest uliczną zabawą. Świętem, które trwa nieprzerwanie przez kilka tygodni, od Trzech Króli, aż do wtorku przed Środą Popielcową, przyciąga rzesze turystów, zmienia życie i wygląd miasta. Na ulicach pojawiają się dekoracje, w sklepach sprzedaje się maski, kapelusze, ubrania, pamiątki i oczywiście korale a wszystko to w kolorach Mardi Gras. 



I nawet tak straszne doświadczenie jak przejście huraganu Katrina w 2005 roku, nie zmieniło tego zwyczaju. Coroczne świętowanie nowoorleańczycy mają we krwi. Bo najważniejsza w czasie Mardi Gras jest wspólna zabawa, afirmacja życia takim jakie jest. Wyrazem tego są cotygodniowe, barwne korowody, ruchome platformy, kolorowe stroje, muzyka, uliczne orkiestry, tancerze i tancerki, ta cudowna chwila zapomnienia, niczym nieograniczonej zabawy. Mardi Gras łączy w jedno różnorodne tradycje mieszkających tu ludzi, stapia wszystko to co najlepsze w tutejszej kulturze afrykańskiej, karaibskiej i europejskiej. 


Gdy docieramy do centrum French Quarter dochodzą mnie wyraźne dźwięki ulicznej orkiestry. Idziemy za jej głosem i w końcu odnajdujemy ulicę z powoli przesuwającą się paradą. Patrzę z daleka jak trochę płynie, trochę dryfuje w rytmie muzyki. Gdy podchodzimy bliżej tłum gapiów gęstnieje a dźwięki orkiestry słychać coraz słabiej. Ona też przecież płynie i jest już gdzieś daleko. 




Teraz wyraźnie głośniejsze są odgłosy przejeżdżających platform. Zgromadzeni na nich kolorowi przebierańcy bawią się świetnie, tańczą, śpiewają, w rozbawiony tłum rzucają kolorowe koraliki. Po chwili obok nas przechodzą kolumny tancerek i tancerzy. Nie widzę ich dokładnie bo gapiów jest tak wielu, że udaje mi się dostrzec wyraźnie tylko to co widnieje ponad ich głowami. Tańce i śpiewy przechodzących ludzi narastają a ja jestem bardzo ciekawa jak wyglądają ich stroje. Podnoszę aparat do góry i na ślepo robię kilka zdjęć, może później uda mi się zobaczyć to czego widzieć teraz nie mogę. 


Rozglądam się dookoła. Stojąca obok mnie dziewczyna ma włosy w zielono-złotych odcieniach Mardi Gras. Ich poblask przywodzi mi na myśl choinkowe dekoracje. 


Nad głową słyszę wesołe okrzyki i nawoływania. Pobliskie balkony pełne są gości. Ci co tam stoją oglądają wszystko bez przeszkód. Trochę im zazdroszczę.



 Bawią się świetnie. Panowie na prawo i lewo rozrzucają koraliki. Dziewczyny chętnie je łapią, a potem  dumnie noszą na szyi. Podobno gdy zabawa rozkręca się na dobre, bywa że, aby zdobyć kolejny sznur korali, niektóre z nich zgadzają się podciągać bluzeczki do góry, ukazując co nieco swego ciała. Wypity alkohol zapewne sprzyja takim decyzjom a doping tłumu dodaje odwagi. 



Zabawa wre mimo, że parada odchodzi gdzieś dalej. Na rozbawiony tłum wciąż czekają bary, puby i restauracje. Kuszą muzyką na żywo, lokalną kuchnią i darmowym drinkiem. 






My też przysiadamy aby coś zjeść, napić się i w atmosferze nowoorleańskiego jazzu poświętować jeszcze Mardi Gras. Na mojej szyi także połyskują fioletowe, złote i zielone paciorki. Dotykam je czule gdy kołyszą się wraz ze mną w rytmie “ What a wonderful world”. Noc jest ciepła, świat jest piękny a drinki smakują wybornie.

Późną porą wracamy do naszego apartamentu. Po drodze mijamy wielu uczestników parady. Teraz mogę bez przeszkód przyjrzeć się ich strojom. Niektórzy ledwo trzymają się na nogach. Są i tacy co nie wrócą chyba dziś do domu, na chodniku wszak też można się przespać. 



Policja nie interweniuje, ale jest widoczna i gwarantuje bezpieczeństwo.  Mimo swobodnej atmosfery i alkoholu ulice French Quarter są spokojne. 



W jednej z wąskich  uliczek dostrzegam ogromny cień Chrystusa na białej ścianie kościoła. Gdzieś czytałam, że ten odpowiednio podświetlony niewielki pomnik jest znakiem, że nad bezpieczeństwem miasta czuwa jeszcze ktoś.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...