Katmandu to nie wszystko



- Chciałaś to masz! - ta uporczywa myśl jak wąż snuje się po moim wnętrzu zostawiając po sobie długi, niechciany ślad. Bez najmniejszego trudu dostrzegam w nim wyraźny znak. Znak zapytania.

Czy to ma jakikolwiek sens?

Otulona paszminowym szalem drżę z zimna. Kupując go kilka dni wcześniej przeczuwałam, że nie raz przyda mi się tutaj. Teraz wyraźnie czuję jak delikatnie oplata swym ciepłem moją szyję a potem całym ciężarem opada na ramiona i plecy zupełnie jakby ktoś delikatnie i trwale obejmował moje ciało w przyjaznym uścisku. Jego miękkość jest równie ujmująca jak zestawienie kolorów. To jak na razie jedyna przyjemność tego poranka. 




Zachłannie tulę w dłoniach gorący kubek. Każdy łyk herbaty traktuję jak życiową szansę na rozgrzanie. Potrzebuję ciepła, snu, sensu podróży i wcale nie mam ochoty na zbyt wczesne śniadanie. Z rozsądku zamawiam jajecznicę. 

Kolejny łyk gorącej herbaty i zanurzam się w sobie.

Tak przecież pokochałam Katmandu! I wciąż jeszcze jestem pod wrażeniem tego co doświadczyłam tu w ciągu ostatnich dni. Moje oczy pełne są niezapomnianych zabytków, średniowiecznych budowli, urokliwych zakątków, tętniących życiem świątyń, kapliczek, posągów, drewnianych ornamentów, zdobień i połyskującej w słońcu cegły. Ciągle jeszcze razi moje oczy święta biel każdej widzianej stupy. Drżą we mnie mantry, modlitwy, rytuały. Pod powiekami tańczą sznury pomarańczowych  kwiatów zdobiące przydrożne kapliczki i rytualna czerwień świętych posagów, pulsują ornamenty kobiecych strojów, cynober, turkus, złoto i bogate zielenie.



Wciąż dźwięczą mi w uszach śpiewy buddyjskich mnichów, wirują młynki modlitewne, łopocą flagi z tekstami mantry. Zapach kadzideł z wyjątkową łatwością przenosi mnie w najświętsze miejsca miasta a serce wypełnia cichy niepokój by tego nie stracić, nie zapomnieć. Czego więc było mi brak? Co sprawiało, że jeszcze wczoraj tak cieszyłam się na dzisiejszy dzień.

Dziś marznę na dachu naszego hotelu. Skulona siedzę przy niewielkim stoliku i czekam na zamówioną jajecznicę. Tu znajduje się prowizoryczna kuchnia, która zapewne w normalnych warunkach oferuje gościom hotelowym podziwiającym stąd panoramę Katmandu drinki, kawę i ciasteczka. Dla nas zrobiono wyjątek i przygotowano nam tu bardzo proste śniadanie.

 Jest wcześnie rano. Wszyscy jesteśmy jeszcze jakby we śnie. Zamyśleni, nierozmowni, czekający.

Kolejny łyk gorącej herbaty.

Jeszcze wczoraj chciałam zmian. Chciałam przestrzeni, zieleni, gór. Zmęczyły mnie ciasne uliczki, brzydkie reklamy, tłoczące się samochody, tłumy ludzi, głośne i nachalne jednoślady. 


Unoszący się w powietrzu pył wciąż brudził ubrania i włosy, nieustannie wdzierał się do oczu, chrzęścił w zębach i drażnił skórę na policzkach. Smog uporczywie przesłaniał góry, gwiazdy i utrudniał oddychanie. Zatęskniłam do zieleni drzew, czystego powietrza, słońca i spokoju. Chciałam znów zobaczyć tarasy ryżowe, dziką przyrodę i ośnieżone himalajskie szczyty, poczuć zapach ogniska i usłyszeć ciszę gwieździstej nocy. 

Dziś wolałabym zostać w łóżku.

Dostaję gorącą jajecznicę i proszę o kolejny kubek herbaty.

Otacza mnie całkowita ciemność. Do wschodu słońca jeszcze godzina, ale miasto już powoli zaczyna się budzić. Dziś rozpoczynamy kolejny etap podróży. Jedziemy wgłąb kraju, do Pokhary a potem aż po samą granicę z Indiami. Wrócimy tu na dwa dni przed powrotem do Polski a na razie zaraz po śniadaniu opuszczamy Katmandu. Wyruszamy tak wcześnie aby uniknąć korków. Do przejechania mamy tylko 240 km ale w nepalskich warunkach jest to aż 240 km. Może nam to zająć prawie cały dzień. Takie tutaj są drogi. 

Wyjazd ze stolicy trwa prawie dwie godziny. Nie udaje nam się uniknąć korków. Jedziemy dosyć wolno. Za miastem droga prowadzi już lekko i przyjemnie. Powoli nabieram przekonania, że wszystko będzie dobrze. Swoje wątpliwości i pytania zostawiam w Katmandu na dachu naszego hotelu. 

Na pierwszym parkingu kupuję gorący kubek masala tea.



 To herbata gotowana na mleku, przyprawiona ziołami i bardzo popularna w Nepalu. Doskonale rozgrzewa, a ja wciąż potrzebuję ciepła. Szczelnie otulona paszminowym szalem szukam słońca. Znowu gorącym kubkiem ogrzewam dłonie i rozkoszuję się ostrym korzennym zapachem. Herbata roztacza woń świątecznego piernika, czuję wyraźny smak kardamonu. Jest słodka, dodaje energii i wyjątkowo skutecznie rozgrzewa. Mała, drobna przyjemność jaką mogę sprawić sobie na samym początku podróży. Wiem, że takie chwile potem długo się pamięta. 

Następny postój mamy zaplanowany w połowie drogi. Zatrzymujemy się na dużym parkingu w pobliżu stacji kolejki linowej. To podobno jedyna kolejka linowa w Nepalu. Codziennie zawozi ludzi na szczyt góry do świątyni Manakamana. Mieszka tam hinduistyczna bogini, która spełnia życzenia. Wymaga jednak od wiernych osobistego pokłonu i ofiary. Ofiarą może być koszyczek z darami albo poświęcone życie niewinnego koguta lub koziołka.  


Niewielki wagonik zawozi nas na sam szczyt. Po drodze moje oczy cieszą się soczystą zielenią, która jak dywan pokrywa grubą warstwą góry. Gdzieniegdzie prześwitują brunatne pola tarasów ryżowych. Gdy skończy się pora sucha i one z pewnością się zazielenią. Patrzę zachłannie. Na samym dnie długiej przełęczy maleje droga, rzeka i stacja kolejki. Podróż trwa kilkanaście minut. Na górze ku mojemu zdziwieniu odkrywam niewielkie miasteczko, które rozrosło się na potrzeby pielgrzymów dookoła świątyni. Są tu liczne hotele, sklepy, stragany oferujące pamiątki, jedzenie i ofiarne koszyczki.  



Aby dojść do świątyni musimy pokonać liczne i nierówne schody. Mijamy pielgrzymów i szkolne wycieczki. Turystów praktycznie tu brak.

Gdy dochodzimy do świątyni Manakamana jestem zawiedziona. Nie wiedzieliśmy, że w czasie ostatniego trzęsienia ziemi została znacznie uszkodzona i dziś częściowo zawalona pokryta jest siecią rusztowań, belek i ogromnych płacht materiału chroniących wnętrze przed deszczem i wilgocią. Jak naprawdę wygląda mogę zobaczyć tylko na sprzedawanych obrazkach.



 Do środka prowadzi długa kolejka. Idziemy poszukać jej końca. Kolorowy sznur pielgrzymów ciągnie się przez całe miasteczko. Wszyscy stoją cierpliwie trzymając w ręku ofiarne koszyczki. Każdy zawiera ułożone na czerwono złotej serwecie pomarańczowe kwiaty, świece, kadzidło, czerwony barwnik i jakieś sznureczki. 



Zapewne wszystkie te akcesoria są istotną częścią tutejszych obrzędów. Jeszcze nie wiem, że nie będzie mi dane przyjrzenie im się z bliska. Kolejka kończy się daleko poza granicami miasteczka, jest tak długa że wymaga zapewne kilku godzin cierpliwego czekania. Nie mamy na to czasu ani ochoty. 


Za miastem znajdujemy za to wspaniały punkt widokowy. Jest to niewielkie lądowisko dla helikopterów. Nic nie przesłania widoków. Dłuższą chwilę stoimy w milczeniu. Chyba wszystkim nam brakowało tej przestrzeni. Zewsząd otacza nas dzika przyroda i morze zieleni. Po sam horyzont góry. Nad nami niebieskie niebo zasnute licznymi pasmami chmur, przez które raz po raz przenikają ostre promienie słońca. Zamieram z wrażenia gdy podmuch silniejszego wiatru, odsłania nagle białe szczyty gór. Są tak blisko a jednak w niebie. Himalajskie szczyty znów ponad chmurami. Jestem szczęśliwa. Takiej odmiany potrzebowałam.


Wracamy do miasteczka. Po drodze ktoś z nas kupuje mandarynki sprzedawane wprost z wielkich wiklinowych koszy. Zapewne cytrusowe drzewa rosną tu gdzieś w pobliżu. Owoce mają gruba skórkę, wielkie pestki i są potwornie kwaśne. Nie smakują nam ale wyraźnie zaostrzają apetyt. Jesteśmy głodni. Wybieramy najlepiej wyglądający dom oferujący ciepły posiłek, dla pielgrzymów. Prostota i lokalne specjały. To rodzinna restauracja. Niewielka kuchnia i stoliki usytuowane są w niedużym ogrodzie. Menu niezwykle proste, jest tylko dhal bath i jeden rodzaj piwa. Na blaszanych talerzach dostajemy poukładane w osobne kupki ryż, ostre marynowane warzywa, jakąś zieleninę, smażone tofu i zieloną rozgotowaną soczewicę. Do tego zimny jogurt i coś smażonego na głębokim tłuszczu.  


Nie dostajemy sztućców bo Nepalczycy ich nie potrzebują, jedzą prawą ręką. Gospodarze nie mówią po angielsku, ale w końcu udaje nam się dogadać, że potrzebujemy jednak jakąś łyżkę albo widelec. Niektórzy z nas dzielnie próbują obyć się bez nich. Jedzenie jest smaczne i doskonale zaspokaja nasz głód. 

Powoli ruszamy w dalszą drogę. Wciąż jedziemy wolno ale bez większych przeszkód. Po zmroku bezpiecznie docieramy do Pokhary.
cdn



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...